wtorek, 17 grudnia 2013

Lajtowe Święta....

...czyli kilka pomysłów na to, by spodnie po świętach nadal pasowały :) Domyślam się, że jest to rzecz, która niejednej z Was spędza sen z powiek. Ktoś, kto wymyślił kojeność Święta----> Sylwester kierował się jakimś kiepskim poczuciem humoru. Nam, kobietom zależy na tym, aby na imprezie sylwestrowej prezentować się i czuć pięknie, a po kilkudniowym obżarstwie świątecznym wzdęty i opuchnięty brzuch nam to po prostu uniemożliwia. Nie chodzi mi jednak o to, żeby tylko z powodu wyjścia na imprezę nie nażerać się, jakby jutra miało nie być. Wiem po sobie, że za każdym razem jak futrowałam na Wigilii i później ile wlezie, to potem przez najbliższy tydzień albo dłużej gorzko tego żałowałam i obiecywałam sobie, że więcej nie wepchnę w siebie tyle jedzenia, w dodatku tak ciężkostrawnego. No bo nikt mi nie wmówi, ze bigos albo sałatka z majonezem należą do lekkich dań. W związku z tym w zeszłym roku przemyciłam kilka małych, sprytnych modyfikacji do dań, które znalazły się na moim stole wigilijnym. Nie do wszystkich, ale kilka udało mi się zmodyfikować po swojemu. Może kilka z tych pomysłów sie Wam przyda i sprawi, że sukienka na Sylwestra będzie leżeć idealnie nawet po świętach. 

1. Wspomniana sałatka jarzynowa - ja zanim dodam do głównej miski majonezu, odkładam trochę niedoprawionej do mniejszej i dodaję do mojej sałatki jogurt naturalny z musztardą, solą i pieprzem. Niebo w gębie :) Teraz nie jem nabiału, ale wybiorę zło konieczne, bo chodzi o to, żeby zjeść to co lubimy, ale w lżejszej wersji.

2. Ryby - moim hitem jest ryba po grecku z duszonymi warzywami, nie smażę jej tylko przykrywam startą marchewką, papryką i cebulką wymieszaną z koncentratem pomidorowym i przyprawami, następnie dolewam odrobiny wody lub bulionu, trochę oleju i duszę w piekarniku w naczyniu żaroodpornym. Wszystkim smakuje, nie tylko tym na diecie. Jeśli Wasze rodziny nie tolerują na święta niczego co ma związek z dietą, możecie przygotować osobną porcję dla siebie.

3. Przyprawy - tu nie będę się rozpisywać, wszędzie gdzie tylko możecie ładujcie tyle kminku i majeranku, ile się da, ponieważ to, że wspomagają trawienie, nie jest wyssane z palca. Dodatkowo, profilaktycznie po obfitym posiłku można napić się herbatki miętowej, na pewno nie zaszkodzi.

4. Alkohol - w wielu domach nie ma świąt bez wieczornych drinków. Jeśli już zamierzacie pić jakiś alkohol, niech to będzie czerwone wino wytrawne lub półwytrawne. Świetnie pasuje do potraw i, tak jak zioła, wpomaga proces trawienia.

5. Mięso, wędliny - nie wiem jak u Was, ale u mnie zawsze na święta piecze się mięso w kawałku w ramach wędliny. Kiedyś, zanim zrobiłam u mnie w domu rewolucję w kwestii przygotowywania potraw, moja mama wkładała kawał mięsa do brytfanki, zalewała olejem i w sumie to je w tym piekarniku smażyła. Po rewolucji mięso uprzednio nasmarowane marynatą z oleju i przypraw wkładam do brytfanki, nalewam wody i piekę je, polewając co jakiś czas powstałym sosem, żeby nie wyschło. Uwierzcie mi, o niebo lepiej smakuje, a i tłuszcz nie cieknie po brodzie jak kiedyś.

6. Nieśmiertelny bigos - nie mówię tu o bigosie wigilijnym, bo to raczej postna kapusta z grzybami, ale prawdziwy bigosik bez mięska nie istnieje. I bez boczku oczywiście. I kiełbasy podsmażonej na tłuszczu z boczku i wrzuconej do bigosu. Smakuje dobrze, ale pamiętam, że potem trawiłam to w męczarniach jak anakonda. Więc jeśli już bidżis musi być na bogato, to albo jedno albo drugie. Kiełbasa, boczek i słoninka to nie jest dobre połączenie. Ja dodaje pokrojony w kostkę karczek i trochę kiełbasy. Też robi robotę i wszyscy są zadowoleni :)

Z mojej strony to tyle. Na temat kutii i innych typowo wigilijnych potraw się nie wypowiem, ponieważ u mnie w domu tego nie ma. Pierogów i ciast nie odchudzę, bo to by była profanacja ;) Barszczyk z uszkami też jest super, więc nie mam się do czego przyczepić. I najlepsza rada ze wszystkich: NIE PRZEJADAĆ SIĘ! Pamiętajcie, że jak pasek trzeszczy i błaga, zeby go poluzować, zróbcie to, ale nie po to, żeby dalej jeść ;D



Oczywiście wszystkie Wasze rady są mile widziane w komentarzach. Może też macie sposoby na to, by troszkę odchudzić tradycjne świąteczne dania?

Tymczasem życzę Wam wszystkim Wesołych Świąt, cudownych prezentów pod choinką, miłego czasu spędzonego w gronie najbliższych i przede wszystkim odpoczynku i braku stresu! Hoo, hoo, hooo! Merry Christmass! 


poniedziałek, 9 grudnia 2013

Sprostowanie mojego udziału w akcji DSSNZ.

Nie wiem czy ktoś zauważył czy nie, ale przestałam publikować posty na temat mojego udziału w naszej akcji blogowej. Uważam, że powinnam powiedzieć, dlaczego tak się stało, ponieważ po pierwsze chcę być z Wami szczera, po drugie utnę ewentualne zjadliwe komentarze na ten temat. W poprzedniej notce dotyczącej akcji wspomniałam o moich kontuzjach i zmianie treningu na lżejszy. Miałam nadzieję, że to pomoże i nie będę musiała całkowicie rezygnować z treningów siłowych. Niestety rozkraczyłam się na amen i póki co mogę o siłówce zapomnieć. U lekarza na razie nie byłam i jeszcze trochę sobie poczekam na tę wizytę, ale poprosiłam o poradę kompetentną osobę i dowiedziałam się, że na chwilę obecną moja aktywność fizyczna powinna się ograniczyć do basenu, by nie nadwyrężać kolana, pleców i barków, ale też do końca nie rezygnować z ruchu i się nie zastać.. Dodatkowo powinnam chodzić na masaże i korzystać z zabiegów w kriokomorze. Ponadto powinnam zacząć suplementację hydrolizowanym kolagenem lub 4flex/Animal Flex. Co do basenu i suplementów, na pewno zastosuję się do rady, z resztą finansowo może być ciężko, ponieważ są to drogie zabiegi, ale podobno basen i odpoczynek powinien pomóc. 
Co do diety, dostałam zalecenie, by wrócić do mojego podstawowego zapotrzebowania kalorycznego i spożywać więcej, niż dotychczas, tłuszczu. Podsumowując  - mam chwilowo wakacje i czas na to, żeby zadbać o swoje zdrowie. Kiedy już dojdę do ładu i wznowię treningi, na pewno nie popełnię już tych samych błędów co teraz, żeby uniknąć w przyszłości takich sytuacji, bo naprawdę wcale nie skaczę z radości, wiedząc, że nie muszę ćwiczyć. Mało tego, mam na to wielką ochotę, ale należy mi się odpoczynek ;)


źródło

Co do diety, nie zamierzam porzucić mojego stylu życia ani ponownie osiągać wagi młodej orki. Nadal planuję odżywiać się w taki sposób jak do tej pory, wg zaleceń będę jeść trochę więcej (mam wejść na podstawowe zapotrzebowanie energetyczne), ale ciagle będą to zdrowe posiłki. I żeby całkowicie nie rezygnować z udziału w akcji, pomyślałam, że mimo wszystko mogłabym wrzucać posty z moim jedzeniem, więc mniej więcej co tydzień możecie spodziewać się jakiegoś fotomenu. Możliwe, że znajdzie się tez kilka łatwych i szybkich przepisów. Podoba Wam się taki pomysł? Dajcie znać w komentarzach, bo mam już całkiem sporo materiału na takie posty.


Pozdrawiam!

czwartek, 5 grudnia 2013

Nie garb się! Czyli jak stałam się szczęśliwą posiadaczką 'Koordynatora postawy'.


Kilka dni temu, z okazji zbliżających się świąt wybraliśmy się z chłopakiem na poszukiwanie prezentów świątecznych. Zazwyczaj takie zakupy robimy w galerii jednego z marketów, tak też uczyniliśmy tym razem. Zawsze jak tam jesteśmy, robimy również mały wypad na market, po trochę spożywczych rzeczy, zawsze przy okazji odwiedzamy też dział sportowy. Jako że ostatnio mój chłopak z powodu trybu pracy zaczął się garbić, postanowił kupić sobie coś, co pomoże mu temu zapobiec. Takie coś znaleźliśmy w markecie, za niewielką cenę, bo kosztowało tylko 19 złotych. Po wstępnym obejrzeniu i informacji, że produkt jest 'unisex' wzięliśmy jedną sztukę na próbę. Opakowanie prezentowało się następująco:



Tym bardziej więc, sugerując się posturą tego pana na zdjęciu i brakiem informacji na temat rozmiaru, stwierdziliśmy, że na pewno będzie to na niego dobre. Po powrocie do domu przyszedł czas na wielkie mierzonko i okazało się, że mój chłopak mógłby to na siebie założyć, ale chyba tylko na nogę, ponieważ pas, który powinien się znajdować na brzuchu jak na obrazku, u niego znajdował się gdzieś na wysokości pach. O szelkach i stelarzu z tyłu nawet nie wspomnę.... Tym oto sposobem dostałam to cudo w spadku ;)

Zanim jednak sama wypowiem się na temat działania, napiszę Wam co ma do powiedzenia producent.

'Koordynator postawy: zaprojektowany, aby korygować postawę przy użyciu 12 krążków magnetycznych umieszczonych wzdłóż (tak, błąd ortograificzny aż bije po oczach, ale cytuję literka w literkę ;p) kręgosłupa oraz wzdłóż linii pasa. (...) Koordynator należy nosić pod odzieżą, a to znaczy, że można go używać w pracy na spacerze i w czasie relaksu' 

Dodatkowo na opakowaniu widnieją ostrzeżenia, by nie nosić tego w pobliżu komputerów, nie stosować, jeśli ktoś ma rozrusznik serca, kobiety w ciąży też nie mogą tego nosić.


Teraz czas na moje wrażenia. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, był komfort noszenia. Nie jest z tym tak źle, można porównać do obcisłego, trochę niewygodnego stanika. Dziewczyny wiedzą, o czym mówię. Najbardziej obawiałam się, że szelki będą się wrzynać i obcierać skórę pod pachami, a bardziej dokucza pas na brzuchu, ale tylko wtedy, kiedy mając to na sobie się garbimy. Czyli prawdopodobnie cała filozofia polega na tym, że musimy chodzić prosto, żeby było wygodnie, zawsze to jakiś sposób. O działaniu tych magnesów nic jeszcze nie wiem, wątpię też, żeby miały one jakieś szczególne znaczenie, ale ja w ogóle jestem bardzo sceptycznie nastawiona do takich wynalazków i sama bym sobie tego raczej nie kupiła. Generalnie, uważam, że nie były to pieniądze wyrzucone w błoto, bo dla osób takich jak ja, które nie mają poważnych problemów z wadami postawy jest to całkiem fajny wynalazek. Ja zakładam to podczas sprzątania lub gotowania, kiedy zazwyczaj się garbię lub kiedy siedzę przed komputerem i jak się czymś zajmuję, to nawet nie czuję koordynatora (hehe) na sobie. Po kilku dniach zauważyłam również, że nawet kiedy go nie zakładam, automatycznie staram się trzymać prosto, więc noszenie go wyrabia u mnie nawyk chodzenia i siedzenia z prostymi plecami. Różnica 'z' i 'bez' nie jest spektakularna, ale na pewno zauważalna. Zrobiłam zdjęcia porównawcze i tak to się właśnie prezentuje: 



Jak widzicie, sylwetka wygląda zupełnie inaczej, koordynator wymusza zachowanie naturalnej krzywizny kręgosłupa, a w takiej pozycji człowiek aż inaczej wygląda, jakieś 5 kilogramów mniej, więc to też pozytywny aspekt. Na pewno mi to nie zaszkodzi. 
Podsumowując - jeśli ktoś chce odrobinę poprawić swoją sylwetkę niewielkim kosztem, polecam udać się do kerfura lub innego marketu i kupić sobie to cudo, nie zbiedniejecie i skorzystacie :) Zapobiegawczo świetnie się nadaje, ale ktoś z większą wadą postawy powinien zainwestować w coś z wyższej półki, najlepiej w sklepie ortopedycznym.

Ktoś z Was ma coś takiego?


Pozdrawiam!




sobota, 30 listopada 2013

Era retuszera.

Pokażę Wam dzisiaj kilka zdjęć. Możliwe, że część z Was już je widziała. Nie chodzi o to, że okdryłam Amerykę, bo wszystkie doskonale wiemy, na czym polega tworzenie zdjęć do gazet i kampanii reklamowych. Wiemy to, ale i tak dajemy się nabrać, nawet ja, a uważam się za w miarę rozsądną i inteligentną. Pokazuję te zdjęcia nie po to, żebyśmy się teraz zaczęły dowartościowywać jak jeden mąż kosztem Kim Kardashian czy Scarlet Johanson. Chciałabym tylko, żebyście za każdym razem, kiedy macie problem ze swoim cellulitem, grubymi udami i resztą ekipy kompleksów, przypomniały sobie o tych zdjęciach. Poza tym ja, jak i Wy raczej nie należymy do tych sławnych, a i tak jesteśmy wobec siebie bardzo krytyczne, więc po części wcale się nie dziwię, że zdjęcia sławnych kobiet, zanim trafią do magazynu, są retuszowana, często za zgodą samych zainteresowanych. Nie wiem, czy dobrowolnie wystawiłabym się lwom na pożarcie.... Retusz to jedna z nieodłącznych części tego biznesu, tak już chyba musi być, a ta sama kobieta w wersji gazetowej i w wersji codziennej to dwie różne rzeczy i proszę sobie to zapamiętać i powtarzać jak mantrę :D A teraz uwaga, uwaga, bo będą zdjęcia.










Rzeczywistość kontra zdjęcia wypada mega słabo, prawda? Dlatego, że widząc takie zdjęcia spodziewamy się bóg wie czego. I cały czas zapominamy, że to też kobiety, takie jak my i były nimi jeszcze zanim stały się sławne. A sława nie jest lekasrstwem na kobiece niedoskonałości, które ma każda z nas, jeśli nie wszystkie to przynajmniej jedną. Tym lekarstwem jest Fotoshop, ale czy warto? Ja wolę lekarstwo, na którego efekty trzeba czekać dłużej i może nie działa cudów, ale ma też bardziej długofalowe skutki :D A tymczasem, ja i mój cellulit na tyłku idziemy robić obiad.


EDIT: Znalazłam w końcu ten filmik na jutubie, więc jako bonus dorzucam :D






Pozdrawiam!

czwartek, 28 listopada 2013

Można? Można!

W ramach odpoczynku od postów związanych z akcją, chciałabym Wam przedstawić Veronikę. Veronika to moja koleżanka, znamy się dość długo, ale mieszkamy daleko od siebie i gdyby nie Facebook, a wcześniej gadu-gadu, to pewnie nie miałabyśmy żadnych szans na kontakt. Powiem Wam tylko, że Verczi odwaliła kawał dobrej roboty, resztę przeczytacie niżej. Wolałam, żeby ona się wypowiedziała, ponieważ będzie to przekaz z pierwszej ręki i z jej punktu widzenia. Miłej lektury :)


'W swoim "szczytowym" punkcie ważyłam 86,5 kg i nie czułam się jak grubas. Dodam, że mam tylko 168cm wzrostu. Czasami tylko, kiedy w sklepie nie udawało mi się zmieścić w rozmiar 42 użalałam się nad swoim marnym losem i kupowałam piwo, ciastka i czekoladę. Do sportu miałam zawsze negatywny stosunek. Na w-f'ie nie ćwiczyłam odkąd skończyłam 12 lat i nie miałam zamiaru tego zmieniać, dopóki nie wyjechałam na studia...
 Mieszkałam z okropnymi dziewczynami, studiowałam coś, co ani trochę mnie nie interesowało, nie znałam nikogo w całym mieście i łapałam doły. Wtedy mój chłopak doradził mi, żebym ćwiczyła tak, jak on (robił to juz od lat). Obiecywał, że poczuję się lepiej, że przestanę mieć wieczne chandry. Pewnego razu wyszłam z domu i poprostu zaczęłam biec.
To jednak nie wystarczyło, a ja czułam się jak dziecko we mgle. Wtedy przypomniałam sobie o Adze, która zanudzała mnie niegdyś swoją "sportową fiksacją". Nie byłam w stanie tego zrozumieć a już na pewno nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek ją podzielę.
Pierwszym ćwiczeniem jakie mi poleciła, to kilka trików na brzuch. Nie potrzebowałam wtedy wiele. Dla ciała, które przez lata nie robiło nic poza jeżdzeniem w lecie na rowerze, wystarczyło kilka przysiadów i brzuszków dziennie. Przestałam pić alkochol, tańczyłam do kamerki na PS3, nie trzymałam żadnej diety. Zeszłam do rozmiaru "40".
Zrezygnowałam ze studiów i wyjechałam na 3 miesiące do pracy przy kwiatkach w Niemczech. Praca fizyczna zwiększyła moje zapotrzebowanie na kalorie. Zaczęłam jeść słodycze CODZIENNIE w przerażająco dużej ilości. Pracowałąm 10h dziennie i dalej wykonywałam te same ćwiczenia. Nie przytyłam. Moje ciało wręcz się ujędrniło i zmieniło kształt. Zrobiłam się bardziej "zbita".
Po powrocie z Niemiec nie ćwiczyłam prawie 2 miesiące. Nie miałam pomysłu na nic nowego a nudziły mnie już te same ćwiczenia. Aga zawsze powtarzała, że 70% sylwetki to dieta. Nie chciałam sie z tym zgodzić, ale... miała skubana rację. Czasmai "mniej" znaczy "więcej". Zapisałam się na siłownię, odstawiłam słodycze, założyłam sobie skarbonkę, w której za każde kaloryczne przewinienie lądowało 2zł. Na siłowni zaczęłam ćwiczyć z obciążeniem, więc nie musiałam robić 250 brzuszków, żeby cokolwiek poczuć.
Wiem, że zmierzam w dobrym kierunku. Zrzuciłam łącznie 13kg, kupuję dżinsy w rozmiarze 38, a koszulki 36, a wierzę, że będzie mniej. Nie mam ochoty na skromność, bo swojego ciała nie dostałam od bozi, jak setki lasek w typie "skinny fat". Zapracowałam sobie na nie sama. Przemiana Agi mi kiedyś pokazała, że można i dobrze, że miałam się później kogo poradzić, bo gdyby nie wiedza jej i mojego chłopaka, nadal błądziłabym we mgle...
Może i ja kogoś zainspiruję. Nie ma wg mnie czegoś takiego jak "predyspozycje do tycia", ani "złe geny". To wszystko siedzi w naszych głowach. Grubasem jest się całe życie. Mój wewnętrzny grubas nadal siedzi w mojej głowie i każe wpierdzielać ciastka. Ważne, żeby uświadomić sobie w porę, że ma się problem... Wiem coś o tym.
Dziękuję za uwagę.
Jestem Veronika i jestę laską :P'


Dla niedowiarków mam oczywiście zdjęcia, cieszcie oko :)


Nietrudno się domyślić, że są to zdjęcia 'przed'




A to już 'po'.

Tak Veronica wygląda teraz i na tym się nie skończy :) Nadal chodzi na siłownię, czasem gdy nie ma czasu w dzień, bywa tam bardzo późno, ale zawzięła się i co najważniejsze sprawia jej to przyjemność. Bardzo się cieszę, że jej się udało zmienić swoje ciało i życie. Zgodziła się pokazać twarz, dlatego uszanujcie to. Nie życzę sobie komentarzy zawierających niekonstruktywną krytykę i jeśli takowe się pojawią, zostaną usunięte. Lojalnie uprzedzam :)


Pozdrawiam!









środa, 27 listopada 2013

Dzisiaj będzie post z morałem.

W tym poście chciałabym powiedzieć o kilku ważnych wnioskach, do których ostatnio doszłam. Ostatnio mam dość ciężki okres, który skłonił mnie do przemyśleń i zastanowienia się nad sobą. Absolutnie nie chcę się żalić, tylko podzielić się z Wami niektórymi wnioskami, które wg mnie są dość istotne.
Mianowicie, ten kto czyta bloga wie, że zaczęłyśmy z Fitblogerką akcję blogową, w czasie której walczymy o lepszą sylwetkę. U mnie ta walka trwa już dość długo, bo praktycznie 3 lata. Zdałam sobie sprawę, że w ciągu tych 3 lat, nie miałam żadnej dłuższej przerwy regeneracyjnej i ciągle miałam tak zwany kij w tyłku.  Owszem, pozwalałam sobie na małe grzeszki, ale tak naprawdę to ciągle patrzyłam na to przez pryzmat karania się za złe rzeczy, a nie nagradzania za dobre. Byłam dla siebie zbyt surowa i ciagle myślałam o sobie tylko negatywnie na dłuższą metę. Takie myślenie nie wyszło mi na dobre, bo teraz, gdy nie jestem już gruba, widmo grubaski nadal się za mną ciągnie i jestem tym już zwyczajnie zmęczona. Poza tym ciągłe wymaganie od siebie rzeczy czasem niemożliwych i porównywanie się z innymi - staram się tego nie robić, ale bywa różnie - sprawiło, że zarzynałam się fizycznie i psychicznie też. 

Biorąc pod uwagę ostatnie przykre dolegliwości, które mnie spotykają, prawdopodobnie jestem przetrenowana, co mnie zresztą wcale nie dziwi. Budzę się w środku nocy zlana potem i z tętnem jak po sprincie, nie wysypiam się. Poza tym wszystko mnie boli, a regeneracja po treningu to dla mnie w tej chwili pojęcie abstrakcyjne. To tylko kilka rzeczy, z którymi ostatnio mam do czynienia. Najpierw występowały pojedyńczo, teraz wszystko zeszło się do kupy. Oczywiście najpierw wydawało mi się, że to przesilenie i pora roku jest temu winna, zwłaszcza, że zaczęłam również odczuwać niechęć do treningów, ale poczytałam tu i ówdzie, pogadałam z ludźmi i powinnam się tym przejąć. Muszę wyluzować i to mocno. Wiem, że moment nie jest najlepszy, bo akcja i w ogóle. Pewnie teraz ktoś pomyśli, że robię sobie wymówkę, bo nie chce mi się ćwiczyć i kontynuować mojego udziału. Ja nadal chcę osiągnąć moją wymarzoną sylwetkę, jednak nie kosztem zdrowia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego, bo ta sylwetka ma być dodatkiem do mojego życia, nigdy odwrotnie. A ostatnio, pewnie dlatego, że mam zbyt wiele wolnego czasu i jak się czemuś poświęcam, to na maksa - treningi i dieta zawładnęły moim życiem. 
Teraz planuję przerzucić się na trening dla emerytów, czyli siłownia maksymalnie 2 razy w tygodniu, dużo spacerków i basen. I przede wszystkim, muszę sobie uzmysłowić, że to, co wypracowałam przez te 3 lata, nie zostanie nagle zaprzepaszczone, jeśli zrobię sobie przerwę w ciężkich treningach.  


To co piszę nie jest moim żaleniem się i prośbą o prawienie komplementów. Piszę to, bo moim zdaniem rzeczy napisane są bardziej namacalne i bardziej zobowiązujące, niż te, o których tylko sobie pomyślę.



Dlatego jako wyzwanie stawiam sobie dobre myślenie o sobie, wiarę w siebie, nagradzanie się za dobre rzeczy i szanowanie własnego ciała i duszy, bo nie chcę być zgorzkniałym i nieszczęśliwym człowiekiem.

Ktoś się przyłącza? :)


Pozdro!

poniedziałek, 25 listopada 2013

DSSNZ - trening #2

No to minął drugi tydzień naszej akcji. Nawet nie wiem kiedy, widzicie jak czas szybko leci, jak się człowiek świetnie bawi? Ja co prawda się aż tak świetnie nie bawiłam, bo znowu cierpiałam na permamentny brak czasu i, co za tym idzie, brak sił i mocy. Ale nie było aż tak źle, ponieważ udało mi się zrobić trzy treningi siłowe - trening pośladków i brzucha, trening pleców, trening ramion i cardio, czyli baaaaardzo szybki spacer z cyklu 'nie-żdążę-na-autobus' oraz kilka spacerków trochę wolniejszym tempem, ale za to dłuższych. Ponadto kilkadziesiąt pompek gdzieś pomiędzy tym wszystkim. 
Nadal nie ćwiczę nóg, nad czym ubolewam, ale moje kolano na tyle się zbuntowało, że jestem na etapie szukania lekarza sportowego w mojej mieścinie. Do zwykłego ortopedy nie chcę pójść, bo wtedy usłyszę, że mogę się pożeganć ze sportem na zawsze, a sportowy powie mi co zrobić, żeby się ze sportem nie żegnać i nie zabić kolana. Koniec dygresji ;) 
Wracając do tematu, udało mi się zrobić ten trening pośladków bez przysiadów z obciążeniem (po dwóch przysiadach na sucho się zgięłam - kolano.....), a bóle mięśniowe mam jeszcze do dzisiaj od piatku, więc coś tam sie wydarzyło. Nie mogę umieścić zrzutu tabelki, bo mam jakąś awarię i nie mogę edytować ani jednej ani drugiej tabelki, więc spowiadam się na piśmie. 
A jak tam idzie u Was?

Pozdrawiam!

czwartek, 21 listopada 2013

DSSNZ - dieta #1

No i przyszedł czas na podsumowanie mojej diety z zeszłego tygodnia. Znowu będę się tłumaczyć, ale jak wiecie (jeśli mnie czytacie), walczę z prawem jazdy. Z tego powodu ubiegły tydzień nie był idealny dietetycznie. U fitblogerki sprawozdanie już jest, u niej trochę inna forma. Ja ze względu na IF nie mam podziału na dania śniadaniowe, obiadowe i kolacyjne. Zazwyczaj wychodzi tak, że na śniadania jem obiad, bo akurat na tę porę szykuję sobie jakieś jedzenie. Często jest też tak, że zjem sobie płatki owsiane z kakao lub jakieś kanapki, jednak wolę zacząć dzień od jakiegoś mięska z warzywami i ryżem lub ziemniakami. W życiu bym nie powiedziała, że moje zwyczaje dietetyczne ulegną aż takiej zmianie, ale jestem zadowolona z obecnego obrotu sprawy. Po pierwsze jest mi wygodnie, po drugie nie jest ważne, z jakich produktów będzie się składać śniadanie czy obiad. Ważne, by zawierały określone makro. W tabelce, którą zobaczycie poniżej widać, jak bardzo popłynęłam w tym tygodniu. Dodatkowo przyznaje się do dwóch drinków w środku tygodnia, nie wpisałam bo nie miałam miejsca na tyle czitów, ehhh.

A na koniec, żeby nie było, że tylko obżeram się czitami, kilka zdjęć posiłków. Jak mówiłam, praktycznie nie fotografuję dań śniadaniowych. Kanapki i owsianka to chyba nic ciekawego ;P


Pstrąg pieczony, makaron razowy i duszony szpinak.

Ziemniaki, kurczak ze szpinakiem, kapusta pekińska i kiszona.


Ziemniaki, kurczak duszony, papryka duszona z cebulką, srówka z pora i marchwi, brokuły, kalafior.

Kanapki z pastą z tyńczyka i jajek.

Ryż z warzywami i kurczakiem.


To wszystko, w przyszłym tygodniu kolejna porcja zdjęć.


Pozdrawiam!

niedziela, 17 listopada 2013

DSSNZ - podsumowanie tygodnia #1

Dzisiejsze podsumowanie będzie podsumowaniem roboczym, ponieważ jeszcze do końca nie wiem, w jakiej formie chciałabym Wam takie sprawozdania pokazywać. Mam w planie albo wrzucanie w jednym poście wszystkiego albo rozdzielenie treningu i jedzenia na dwa posty i chyba bardziej skłaniam się ku drugiej opcji, gdyż planuję dodawać także zdjęcia moich posiłków. Lepiej będzie zrobić to w osobnym poście. Z Waszym zdaniem na ten temat też się liczę, więc wiecie, co robić w komentarzach. W tym poście omówię tydzień treningowy, który był jednym z moich najsłabszych. Wszystko z powodu ciągłych rozjazdów dość daleko od domu. Usiłuję zdać egzamin na prawo jazdy i już prawie mi się udało, dlatego ubiegły tydzień spędziłam na dojazdach i nauce do testów teoretycznych i muszę przyznać, że był to dla mnie większy stres, niż egzamin praktyczny. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo się cieszę, że teoria już za mną z pozytywnym wynikiem.

Z braku czasu nawet na tak podstawowe rzeczy, jak jedzenie i sen mogłam zrobić tylko jeden trening na siłowni, po którym nie miałam szans na regenerację. Bóle mięśni odczuwałam jeszcze wczoraj/przedwczoraj, czyli 5(!) dni po treningu, nie było więc sensu robienia czegokolwiek, bo nie chcę się zarzynać, a moje być albo nie być nie zależy od treningu. Nie jestem maszyną.
Oprócz treningu siłowego zaliczyłam przypadkowe cardio, dość długie i dość intensywne, toteż uwzględniłam to w tabelce treningowej. Na dzisiaj planuję trening pleców razem z tricepsem w domu. W tabelce już wpisane, więc nie będę miała wyjścia ;) W tym tygodniu tylko tytułowa dupa ma wolne, słabo.... Ale mogło być gorzej. Jeśli chodzi o omówienie tygodnia, to wszystko. Poniżej załączam screen tabelki :)


Pozdrawiam!

poniedziałek, 11 listopada 2013

Dupa sama się nie zrobi! Zrób ją z nami!


Bardzo nam miło, że aż tyle osób chce razem z nami walczyć o lepszą sylwetkę i regularnie kontrolować postępy. Jednak tyle różnych propozycji do śledzenia wielu różnych osób to za dużo, żeby nasze małe głowy to ogarnęły, więc postanowiłyśmy sprawę nieco ujednolicić.

Stworzyłyśmy grupę mailową, do której może dołączyć każda osoba chcąca robić dupsko razem z nami. Wystarczy wysłać maila do Gosi (fitblogerka@gmail.com) lub do mnie (roodah642@gmail.com) z wyrażeniem chęci uczestnictwa. Do akcji możecie dołączyć praktycznie kiedy chcecie, ale my zaczynamy już od dzisiaj, więc im później, tym mniejsza szansa na postęp. Musicie się jednak liczyć z tym, że będziemy rzeczywiście patrzeć, czy przestrzegacie Waszych zasad i czy trenujecie. Możecie co prawda nas oszukać, ale swoje ciało już ciężej.

Oczywiście osoby, które będą walczyć o sylwetkę na naszych oczach będą miały dodatkowo ciągły mailowy kontakt z nami, monitorowanie naszych postępów każdego dnia a także wpisy w swoim dzienniczku i nasze czujne, motywujące oko. Dokładne zasady, już dla chętnych, roześlemy w mailu po dołączeniu.




Osoby, które wolą pozostać bierne, zapraszamy do śledzenia cotygodniowych podsumowań i naszych postępów.



Pozdrawiam! 

sobota, 9 listopada 2013

Oldschool, baby!

Wczoraj był piątek, co u mnie oznacza trening nóg i pośladków. Nie chciałam się opierniczać, bo akcja się zaczęła, ale wolałam też nie szaleć, bo tym razem zepsułam kolano (ale tylko trochę na szczęście...). W myśl starego indiańskiego przysłowia, że lepszy lekki trening, niż żaden, po zrobieniu dwóch serii z lekkim obciążeniem przeniosłam się na podłogę i zabrałam się za tak zwane 'dywanówki'. Nie był to żaden konkretny program treningowy, raczej moja własna, freestylowa kombinacja ćwiczeń, które radośnie wykonywałam jakieś 3 lata temu o tej samej porze, gdy byłam jeszcze zielona w te klocki i po dwóch seriach donkey kicksów piekła mnie dupa, a siadanie naprawdę bolało... Serio. Ok, tyle tytułem wstępu. 

Dążę do tego, że wczoraj pierwszy raz od nie-pamiętam-kiedy podczas treningu towarzyszył mi ten hurraentuzjazm i uczucie, że autentycznie się bawię. Nie chcę przez to powiedzieć, że teraz ćwiczenia to dla mnie skaranie boskie i agonia, po prostu wpadłam już w pewną treningową rutynę, bo nic nowego nie robię od dłuższego czasu. To jest jeden z licznych argumentów, który przemawia za wymianą starego programu treningowego na nowy co jakiś czas, tak na marginesie... Przypomniałam sobie, że jak się człowiek dobrze postara, to można sobie dać w kość nawet dywanowym treningiem. Niby robiłam to samo, co kiedyś, ale teraz mając większe doświadczenie w wykonywaniu poszczególnych ćwiczeń i kontrolowaniu pracy mięśni mogłam z takiego 'lajtowego' treningu wycisnąć naprawdę wiele. Do tego więcej powtórzeń każdego ćwiczenia, trochę utrudniających modyfikacji i voila... Mamy trening, który sponiewierał mnie, trochę szydzącą właśnie z takich ćwiczeń, odkąd przeniosłam się na poziom złomu. Dzisiaj mogę z ręką na sercu powiedzieć, że to był dobry trening, nie tylko ze względu na to, że dał mi popalić. Bardziej patrzę na to pod kątem urozmaicenia i nowych wrażeń, a mi jest to bardzo potrzebne, bo szybko się nudzę. Poza tym jestem bardzo sentymenatlna, lubię wspominać tak zwane stare, dobre czasy. A właśnie wtedy, kiedy zaczynałam moją przygodę ze sportem, wydarzyło się wiele rzeczy, które zawsze będę miło wspominać :) Teraz na pewno raz na jakiś czas będę właśnie w ten sposób ćwiczyć.






A Wy lubicie 'dywanówki'? Czy raczej siłowy bardziej Wam pasuje? 


Pozdrawiam!

piątek, 8 listopada 2013

DSSNZ - Trening.

Dzisiaj czas na trzecią i chyba ostatnią część wprowadzenia do naszej blogowej akcji - napiszę o treningu, jaki zamierzam uskuteczniać w ramach jej trwania. Rodzaj treningu się nie zmienił, nadal jest to trening dzielony, ponieważ ten system nadal mi odpowiada i uważam, że jeszcze ne wycisnęłam z niego wszystkiego. I tak oto w poniedziałek, jak prawie wszyscy na świecie, mam święto klaty i bicepsa. Jest mi to tym bardziej na rękę, bo akurat za ćwiczeniem tych partii przepadam najmniej, więc im wcześniej to odwalę, tym lepiej dla mnie ;) Na tym treningu ćwiczę również brzuch. Środa to dzień, kiedy trenuję plecy i triceps, te ćwiczenia akurat lubię, więc zawsze czekam na środowy trening. Piątek to już mój ulubiony dzień tygodnia, również ze względu na trening - nogi i pośladki lubię ćwiczyć najbardziej, bo na metamorfozie właśnie tych części ciała zależy mi najbardziej (tytuł akcji nie jest przpadkowy ;). Czasem planuję chodzić na siłownię, głównie w środy, ponieważ mam tam dostęp do drążka i jeszcze paru innych przyrządów, które fajnie urozmaicą mój trening, jednak nie są niezbędne. Treningu samych barków i łydek nie robię, ponieważ uważam, że barki pracują przy każdym treningu tak naprawdę, nie chcę ich za bardzo rozbudować (ja widzę przyrost, który absolutnie mnie zadowala), to samo dotyczy łydek. W dni kiedy nie ćwiczę siłowo, biegam, kręcę na rowerku stacjonarnym lub funduję sobie szybki (naprawdę szybki) spacer. Dla ciekawskich i zapominalskich - kiedyś już pisałam o treningu - niżej wypiszę konkretne ćwiczenia, które robię. 

Klatka piersiowa i biceps

  • wyciskanie na leżąco, hantlami lub na siłowni - na maszynie do wyciskania
  • rozpiętki hantlami
  • pompki
  • przenoszenie sztangielki w leżeniu - to dorzuciłam niedawno

Plecy i triceps
  • wiosłowanie nachwytem i podchwytem 
  • wiosłowanie sztangielką w opadzie tułowia
  • martwy ciąg


  • francuskie wyciskanie zza głowy, na leżąco lub na siędząco
  • triceps dips czyli odwrtone pompki
Jeśli trening odbywa się na siłowni, zamiast wiosłowania robię:
  • przyciąganie linki wyciągu dolnego w siadzie płaskim
  • przyciąganie linki wyciągu górnego szerokim i wąskim chwytem
  • usiłowanie podciągania się na drążku

Nogi i pośladki

  • przysiady ze sztangą lub hantlami
  • wykroki ze sztangą/hantlami lub lunges jeśli nie mam miejsca
  • bułgarski przysiad
  • wejście na wysokie podwyższenie
  • unoszenie bioder z obciążeniem
  • martwy ciąg na prostych nogach, jeśli akurat nie mam kontuzji
Na siłowni robię wypychanie nóg na suwnicy, uginanie nóg w leżeniu na brzuchu.

Brzuch
  • spięcia
  • unoszenie nóg w leżeniu
  • i milion innych ćwiczeń na brzuch


Na chwilę obecną tak to właśnie wygląda, mam nadzieję, że nie nabawię się znowu żadnej kontuzji, teraz staram się uważać, bo nie chcę się zarzynać trenując amatorsko. 









środa, 6 listopada 2013

Dupa sama się nie zrobi bez diety...

... więc dzisiaj pogadamy o jedzeniu. Jak wiecie, sukces każdej walki o sylwetkę w dużej mierze zależy od sposobu, w jaki będziemy się odżywiać. Wielu osobom wydaje się, że mogą jeść co chcą, wystarczy potem pożiwczyć i można mieć czyste sumienie i six packa za pół roku ;] My z Fitblogerką wiemy, że jest to trochę bardziej skomplikowane, więc oprócz uczciwie przeprowadzanych treningów (o których już wkrótce), będziemy również dbać o to, co jemy. Wspominałam już, że nie przechodzę w zwązku z tym na ascetyczny tryb życia.

Moja dieta, a raczej sposób odżywiania to w dalszym ciągu Intermittent Fasting. Znowu trochę się pozmieniało w tej kwestii, ale dzisiaj wypiszę tylko najistotniejsze rzeczy. Mianowicie, kaloryczność nadal wynosi 1700 kalorii, w porywach zdarza się 1800. Moje okno żywieniowe teraz zaczyna się o 15:00, a kończy o 21:00. Mimo, że hasło przewodnie IF brzmi "Jedz co chcesz, wyglądaj jak chcesz", ja nie interpretuję tego w taki sposób, że mogę jeść śmieci, byleby makro się zgadzało. Nie po to tak długo pracowałam na przyzwyczajenie sie do wartościowego jedzenia, by teraz to wszystko zaprzepaścić, więc jadam te same rzeczy co wcześniej. Jeśli chodzi o makro, na pewno staram się jeść 120g białka. Z węglami bywa naprawdę różnie, z tłuszczem tak samo. Ja nie liczę wszystkiego skrupulatnie co do grama, więc nie będę nikogo oszukiwać i mówić, że tak jest. Nie szykuję się do zawodów sylwetkowych, więc moge sobie pozwolić na lekkie przymrużenie oka. Prócz wyrzucenia nabiału (zobaczymy jak z tym będzie na dłuższą metę...) i kaszy gryczanej z diety, nie wprowadzałam żadnych ograniczeń żywieniowych. Łatwiej będzie mi więc wymienić, to czego nie jem w ogóle, ponieważ tych produktów jest mniej: avokado, kasza gryczana, nabiał. Podczas akcji bedę w miarę możliwości unikać białego pieczywa oraz produktów z białej mąki, 'w miarę możliwości' oznacza, że jak nie będę miała do wyboru niczego innego do zjedzenia, to zjem naleśnika lub pierogi, żeby nie głodować.

Przejdźmy to tak zwanych cheatów, czyli małych i dużych grzeszków, które wszyscy uwielbiamy. W teorii mogłabym jeść, na co mam ochotę, jeśli mieści się to w moim zapotrzebowaniu, ale nie chcę. Założenie jest takie, że każda z nas może sobie pozwolić raz w tygodniu na cheatowe święto, tak jak w wypadku Fitblogerki, u mnie też może to być albo impreza z alkoholem (wcześniej pisałam o ascezie ;) ) albo wielka wyżerka na imprezie z alkoholem, jako duży cheat liczy się także pizza (lub inny fast food) oraz wszystko, co nie jest tzw. 'czystym jedzeniem', chociaż ostatnio nie przepadam za bardzo za tym określniem... Do małych grzeszków zaliczam na przykład piwo, kieliszek wina, drinka (ale tylko jednego!) batonika lub inne słodkości, jednak wszystkie wynalazki ze słodzikiem nie są zakazane, tak samo jak oklepana już Cola Zero, na którą od rozpoczęcia IF pozwoliłam sobie może dwa razy, czyli tak samo jak przed IF. Małe grzeszki mogą zdarzyć się maksymalnie dwa razy w tygodniu, ale wolałabym uniknąć doprowadzenia do czekania z utęsknieniem na słodkości, więc wstępnie wmawiam sobie, że słodycze po prostu nie istnieją. Generalnie, cukier to zło, słodzik to mniejsze zło.

Z każdego cheata będziemy się grzecznie spowiadać w podsumowaniach, które prawdopodobnie będą pojawiać się co tydzień, jednak nie jednocześnie na naszych blogach. Sprawozdania będą obejmować również treningi i grzeszki treningowe z cyklu 'nie ćwiczyłam, bo wylądowało UFO'.



Mam nadzieję, że wytrwam w tych wszystkich postanowieniach, ponieważ domyślam się, że w praktyce będzie trochę trudno. Na szczęście MOGĘ TYLE, ILE CHCĘ :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Dupa sama się nie zrobi, yo!

Dupa sama się nie zrobi, yo!


Nie jest dla nikogo tajemnicą, że z Gosią - Fitblogerką znamy się prywatnie i całkiem nieźle dogadujemy. Jak wiecie to ona ostatecznie namówiła mnie do założenia bloga, za co bardzo jej dziękuję, bo sama zbierałam się do tego chyba dwa lata (i pewnie trwałoby to dłużej....). Oficjalnie poznałam Gosię przypadkiem, wcześniej kojarzyłam z widzenia, bo chodziłyśmy do jednej szkoły i wtedy w życiu bym nie pomyślała, że razem będziemy 'maniaczyć' i wzajemnie się motywować :) W tej chwili nasz kontakt ogranicza się do wiadomości na facebooku, ponieważ Gosia opuściła granice tego kraju z perspektywami, ale mimo okrojonych możliwości, nadal nie ma dnia, w którym nie napisałybyśmy do siebie ;] Czasem zdarzają się dłuższe rozmowy, ale zazwyczaj jest to szybka wymiana zdań, spostrzeżeń i dzielenie się jakimiś ciekawostkami.

Pomiędzy tymi mniej lub bardziej istotnymi pogaduszkami doszłyśmy do wniosku, że jeśli chcemy osiągnać nasze cele sylwetkowe, zmotywować siebie i innych przy okazji, pora na zorganizowanie akcji na naszych blogach. Nieniejszym ogłaszam, że od początku listopada do końca roku (co najmniej...) zamierzamy trzymać dietę, regularnie ćwiczyć i spowiadać się Wam ze wszystkich grzeszków i sukcesów. Nie oznacza to, że z dnia na dzień zaczniemy prowadzić ascetyczny tryb życia i będziemy wszystkiego sobie odmawiać. Cały sekret powodzenia naszego przedsięwzięcia polega na tym, że będziemy regularnie dodawać posty na temat diety i treningu, a skoro robimy to na blogu, nie będziemy mogły sobie pozwolić na odpuszczanie i wymówki. W połowie, czyli pod koniec listopada planujemy dodać zdjęcia porównawcze. I nie chodzi nam o doprowadzenie się do wyglądu zawodniczek Bikini Fitness, obie wiemy, że te kobiety wyglądają tak tylko przez dwa tygodnie przed zawodami. Tak się złożyło, że obie mamy podobne cele sylwetkowe i tylko od nas zależy, czy uda nam się je osiągnać i utrzymać :)

Akcja nie jest zamknięta i żeby było weselej, każdy kto ma ochotę, może się przyłączyć. Warunkiem jest publiczne zadeklarowanie chęci udziału na swoim blogu, opisanie diety i treningu i potem - razem z nami - regularne spowiadanie się na blogu. Osoby, które bloga nie posiadają albo zwyczajnie nie mają ochoty aż tak sie uzewnętrzniać, mogą brać udział mailowo. Jeśli lubicie hazard, możecie także obstawiać, której z nas pójdzie lepiej :D Ja na razie nic nie mówię, ale coś mi się wydaje, że na widok mojego brzucha Gośka zzielenieje z zadrości! :p


niedziela, 27 października 2013

Jak rozsądnie skompletować domowy sprzęt do treningu?

Jest wiele dziewczyn, które chciałyby zacząć ćwiczyć siłowo, ale nie mają ochoty zapisywać się na siłownię. Z różnych powodów, jedne się wstydzą, drugie wolą uniknąć tłoku i zwyczajnie lubią ćwiczyć same w domowym zaciszu. Co zatem takie osoby powinny zrobić? Prosta sprawa, skompletować własny sprzęt w domu. Pytanie tylko, co kupić i dlaczego właśnie to? W tym poście postaram się Wam doradzić, co może być Waszym must have i w co najlepiej zainwestować, żeby długo nam służyło i nie kosztowało majątku. Czasem trzeba wydać trochę więcej pieniędzy, ale biorąc pod uwagę cenę miesięcznego karnetu na siłownię, ta suma dość szybko powinna się zwrócić.

Przejdźmy jednak do rzeczy. Jak wiecie, rynek obfituje w sprzęt do ćwiczeń, niektóre rzeczy są niezbędne, inne to tylko urozmaicenie, bez którego można żyć i przeprowadzać bardzo efektywne treningi. Ja wyznaję zasadę, że 'im prościej, tym lepiej'. Przy doborze mojego sprzętu, kierowałam się filozfoią Scoobiego, nie potrzeba nam skomplikowanych maszyn, wg niego potrzebne są nam porządne hantle, ja jednak uważam, że sztanga też nie zaszkodzi. Jeśli chodzi o obciążenie, wiadomo, że na początku nie będziemy targać dużych ciężarów, ale kiedyś nadejdzie taki moment, więc moim zdaniem wystarczy maksymalnie 40-50 kg obciążenia. Taki zestaw będzie idealny zarówno dla  początkującycyh, jak i dla osób bardziej zaawansowanych, jednym i drugim wystarczy na długo. Zdaję sobie sprawę, że nie każdą z Was będzie stać na taki wydatek jednorazowo. Można kupić mniej obciążenia i potem, wraz ze wzrostem naszego stopnia zaawansowania dokupywać ciężary, jednak gdy kupicie wszystko za jednym zamachem po pierwsze będziecie mieć to z głowy, po drugie można trafić na poromocje, widziałam kilka takich aukcji na allegro. Jeśli chodzi o rodzaj obciążenia, to moim zdaniem najlepsze jest żeliwne, ale to moja subiektywna opinia. Proponuję w naszym zestawie uwzględnić talerze o mniejszym ciężarze (1.25 kg oraz 2.5 kg), ponieważ są one dobre na przykład do rozgrzewki lub pierwszych serii oraz dla osób początkujących.  Tak samo sztanga, bez żadnego obciążenia może być dobra do nauki przysiadu, bo sama w sobie waży 9 kg. Ja moją sztangą robię pierwszą serię, gdy ćwiczę ramiona i rogrzewam się przed treningami. Sztanga jest o tyle uniwersalna, że można nią zrobić trening wszystkich partii mięśniowych. To samo tyczy się hantli, możemy z nimi zrobić wszystko, ale doznania są zupełnie inne. Są takie ćwiczenia, które lepiej jest mi robić hantlami - na przykład uginanie ramion, bo poziom trudności jest większy, ale przysiad bardziej podchodzi mi ze sztangą i nie przepadam za tym ćwiczeniem z hantlami. 

źródło
Ok, hantle i sztangę już mamy. A co z ławką do wyciskania, ławeczką do brzuszków i łamanym gryfem? Otóż, jeśli chodzi o ławkę do wyciskania, nie jest ona niezbędna, tak samo ławeczka do brzuszków, bo wyciskanie i brzuszki z powodzeniem można robić na podłodze, a jako stojak przy wyciskaniu sztangi i hantli mogą posłużyć nam na przykład książki. Co do łamanego gryfu, to owszem jest on dość przydatny, ale ja traktuję go jako urozmaicenie, ponieważ mam sztangę i hantle. Nie polecam winylowych hantli, z tych samych powodów, które wymieniła Niebiesko - Szara w tym poście. Dla ambitnych, do listy must have należy dopisać drążek.

Z rzeczy, które prócz wyżej wymiemionego sprzętu powinny się znaleźć w naszej domowej siłowni, mogę śmiało polecić skakankę raz rękawiczki do ćwiczeń, odciski to nic przyjemnego. A jeśli ktoś lubi biegać i robi to regularnie, wypadałoby kupić buty do biegania. O urządzeniach typu Ab-Gymnic i innych Ty-siedzisz-jesz-lody-a-to-ćwiczy-twoje-mięśnie-i-chudniesz nawet nie wspominam, bo to żenada.

Z mojej strony to tyle, mam nadzięję, że komuś się przyda, to co napisałam. Jeśli macie jakieś pytania, piszcie w komentarzach.


Pozdrawiam!



wtorek, 22 października 2013

Gotuj z Agą cz. 4

Dzisiaj post z serii, która na blogu odeszła w zapomnienie, ale nadarzyła się okazja, żeby ją odświeżyć. Ostatnio podzieliłam się z Wami tym, jak zrobiłam mąkę kokosową. Długo myślałam, co z niej zrobić i najprostsze rozwiązanie przyszło mi do głowy dopiero wczoraj. Na  podwieczorek zrobiłam sobie placuszki kokosowe z brzoskwiniowym dżemem. Przepis taki sam, jak na placki owsiane, a mąka kokosowa zrobiła robotę - placuszki były kruche, a jednocześnie lekko wilgotne, a za sprawą dodania do nich kilku kropli aromatu waniliowego, smakowały genialnie. Może się wydawać, że nie ma co rozpływać się w zachwytach nad plackami, ale uwierzcie mi na słowo, że po 3 latach używania mąki pełnoziarnistej lub owsianej taka odmiana robi duże wrażenie.

A oto, czego potrzebujemy:
  • 70 g mąki kokosowej
  • 2 całe jajka
  • 150 ml mleka kokosowego/migdałowego
  • cukier lub inna substancja słodząca - ja użyłam słodzika
Wszystkie składniki mieszamy, ciasto powinno mieć konsystencję gęstej śmietany, jeśli jest za gęste, dolewamy mleka. Rozgrzewamy patelnię i smażymy na złoty kolor. Jako że struktura mąki kokosowej jest inna od zwykłej, ciasto sie rozwarstwia, więc przed wylaniem porcji na patelnię należy za każdym razem dokładnie mieszać, po wylaniu na patelnię czekamy chwilę, aż placek wstępnie się podsmaży, następnie wyrównujemy go drewnianą łopatką. Przy obracaniu na drugą stronę radzę być bardzo ostrożnym, a placuszki najlepiej robić wielkości narzędzia, ktorym będziemy je przewracać, bo się rozpadną i wyjdzie nam krajanka ;)  Możecie je zjeść z dżemem, tak jak ja, z nutellą w ramach cheatmeala albo z jakimś słodkim serkiem, dla mnie byłyby idealne w każdej wersji, bo uwielbiam kokos, nie tylko w kuchni, ale także jego zapach.  




Domyślam się, że nie każda/każdy z Was ma dostęp do tych składników, więc nie jest to przepis na co dzień, jednak każdemu, kto przepada za kokosem, tak jak ja, polecam wypróbowanie go przy najbliższej okazji.


Pozdrawiam!

niedziela, 13 października 2013

Siłownia - chirurg plastyczny dla biednych.



Wyobraźmy sobie, że jest opcja, by chudnąć tylko z danej, wybranej przez nas części ciała. Byłoby cudownie, gdyby można było odchudzić tylko brzuch i biodra, a biust zostawić w tym samym rozmiarze... Niestety nie ma tak dobrze i jak chudniemy, to równomiernie z całego ciała. Każda z nas ma oczywiście pewne problematyczne strefy, które po jakimś czasie stają się po prostu odporne i dopracowanie ich wymaga więcej czasu oraz i kombinowania, ale wszystko da się zrobić.

Jeśli już kobiety zaczynają ćwiczyć siłowo (mam tu na myśli trening z obciążeniem), to najczęściej zależy im tylko na tym, by pupa/brzuch/ramiona stały się mniejsze. Mało która patrzy na to pod kątem wyrównywania proporcji ciała. Treningiem siłowym można fantastycznie wyrównać dysproporcje ramion i bioder, jeśli masz wrażenie, że Twoje ramionka są wąskie i wyglądają śmiesznie w zestawieniu ze zbyt szerokimi biodrami, śmiało... Bierz złom i ćwicz barki oraz ramiona. Efekt będzie zaskakujący i przede wszystkim - darmowy i nieinwazyjny.

Tak samo, jeśli uważasz, że masz tzw. 'płaskodupie', nie ma nic lepszego, niż przysiady ze sztangą, które przy okazji wyrzeźbią uda, wyprostują sylwetkę i sprawią, że linia pleców znacznie się poprawi, a nasza sylwetka zyska +100 do atrakcyjności.

Ramiona jak patyczki? Najlepsze lekarstwo to trening ramion, ale nie jakimiś różowymi hantelkami, tylko konkretnym ciężarem. Zaraz pewnie znajdą się przeciwniczki, ale jakby co, nie karzę nikomu pakować 10 kilogramiami ;)

Oprócz estetycznych 'skutków' ubocznych, istnięją też zdrowotne. Mianowicie, trening siłowy pomaga w niwelowaniu wad postawy, na przykład skoliozy (znam dwie osoby, które po paru latach na siłce sie wyprostowały). Siłownia pomoże również osobom cierpiącym na kifozę, ponadto wzmacnia szkielet.

Jeśli chodzi o mnie, treningiem siłowym nadrobiłam dysproporcję ramion oraz przestałam sie garbić. A Wy macie jakies pozytywne efekty tego typu? Chętnie przeczytam o tym w komentarzach.



Pozdrawiam!

piątek, 11 października 2013

Do it yourself - mąka kokosowa.

W dzisiejszym poście będzie o tym, jak udało mi się wyprodukować mąkę kokosową z wiórek. Nie była to produkcja na wielką skalę, ale sam fakt, że udało mi się uzyskać pożądany efekt, mnie satysfakcjonuje. 

Skąd pomysł na zrobienie mąki kokosowej? Od niedawna zaczęłam się interesować żywnością nie zawierającą glutenu, znalazłam wiele fajnych przepisów na chleby, bułeczki, naleśniki, babeczki i całe mnóstwo innych pyszności, które nie zawierają ani grama zbóż. Większość z tych przepisów opiera się na mące kokosowej lub mące z tapioki i o ile mąka z tapioki jest dosyć tania, o tyle mąka kokosowa osiąga zawrotne ceny, które dochodzą nawet do 70 złotych za kilogram. Dlatego właśnie postanowiłam spróbować zrobić własną. Przeszukałam internet i tutaj znalazłam przepis. Jak widać, ani ilość składników, ani instrukcja wykonania nie odstrasza, jedyne czego potrzebujemy do blender i trochę czasu, ponieważ cały proces jest czasochłonny. Na pierwszy raz kupiłam 200 g wiórków kokosowych, tak jak w przepisie i zalałam je dość ciepłą  wodą, ale tylko jednym litrem. Wymieszałam wszystko i zostawiłam na noc. Na drugi dzień, podgrzałam wszystko, tak by było prawie gorące i znowu na chwilę zostawiłam. Odcedziłam wiórki od wody na sitku, przełożyłam do głębokiej miski i najpierw dłuższą chwilę blendowałam sam kokos. Następnie dolałam połowę wody, w której moczyły się wiórki i znowu blendowałam. Wtedy właśnie zaczęło powstawać mleczko kokosowe. Po upływie mniej więcej 7 minut znowu dolałam połowę wody, która została w garnku (w sumie 0.75 l) i o czywiście dalej blendowałam. Powstało coś na kształt gęstej, niejodnorodnej masy. Kolejnym etapem porządne odcedzenie kokosu od płynu, czyli mleczka. Wzięłam sitko, wyłożyłam je niezbyt ciasno tkaną, czystą ściereczką i partiami wszystko przelewałam. Każdą partię dokładnie odciskałam w rękach, jakym wykręcała mokre pranie. Mleczko odstawiłam, a pozostałe wiórki zalałam szklanką wrzącej wody, wymieszałam, następnie znowu odcedziłam, tym razem BARDZO dokładnie. W tym momencie najgorsze jest za nami, teraz wystarczy tylko przesypać odciśnięte wióry na dużą blachę wyłożoną papierem do pieczenia, rozdrobnić je widelcem, równomiernie rozprowadzić i wstawić do piekarnika nagrzanego do 100 stopni na ok. 2 godziny. Co jakiś czas trzeba piekarnik uchylić i przy okazji przemieszać wiórki. Po upływie wymaganego czasu wyciągamy kokos, przesypujemy do miski i jeszcze raz blendujemy, by uzyskać strukturę mąki (nie będzie to taka struktura, jaką ma mąka ze zbóż). Mój blender jest strasznie słaby, więc żeby w ogóle uzyskać jakikolowiek efekt musiałam wsypać wysuszone wiórki do wysokiej szklanki i w niej blendować, inaczej wszystko uciekało mi na boki i blender nie 'łapał'. Gotową mąkę przesypujemy do słoiczka i przechowujemy w suchym miejscu. 

To tyle, jeśli chodzi o mąkę. Wróćmy jeszcze na chwilę do mleczka. To co, odcisnęłam z wiórek to było mleczko, ale wymieszane z wodą. Dopiero po tym, jak wstawiłam je do lodówki, mleko które jest tłuste stężało i mogłam zebrać to właściwe, bez wody. Moje miała konsystencje jakby bitej śmietany, było gęste, puszyste, pachnące i PYSZNE! Jeszcze tego samego dnia zrobiłam sobie kurczaka z curry w mleku kokosowym i było to przepyszne. Wszystkim, którzy jeszcze nie próbowali polecam jak najszybciej nadrobić zaległości. 

Na koniec oczywiście efekty moich starań:



Aha! Z 200 gram wiórków wyszło mi 70 gram mąki, szału nie ma, ale jak macie dostęp do tanich wiórków, to w przeliczeniu na kilogram taniej wychodzi za mąkę domowej roboty.

Ktoś się bawi w wyrób własnych mąk? Ja planuje zrobić z kaszy gryczanej, ale muszę dorobić się młynka, może poelcicie mi jakiś porządny, który nie spali się po pierwszym razie?

P.S.: Po grzebaniu się w tych wiórkach moje dłonie były gładkie i nawilżone, jak po zabiegach w salonie kosmetycznym. Wniosek? Szukam przepisu na własnej roboty kokosowe mazidło do ciała :)


Pozdrawiam!

środa, 9 października 2013

Mój przykładowy jadłospis.

W komentarzu pod ostatnim postem padła prośba, abym pokazała, jak wygląda mój przykładowy jadłospis przy obecnym rozkładzie makrosładników. Dla przypomnienia jest to: B - 120 g, W - 150-170 g, T - 40 g. Jeśli chodzi o same makrosładniki to wygląda to następująco:



Nie mam podziału na typowo śniadanowe lub obiadowe potrawy, odkąd jestem na IF, toteż ciężko mi opisać konkretne posiłki. Jak zaczynam jeść, to po prostu jem wszystko jak leci z tych rzeczy, które mam naszykowane na dany dzień. Co do dnia dzisiejszego, mogę wyróżnić obiad, na który składał się gotowany mintaj, brokuły, kapusta kiszona i ziemniaki. Jak widzicie, pomimo tylu zjedzonych rzeczy, nie udało mi się zjeść wszystkiego, co powinnam, najbardziej widać to przy kaloriach, ale nie zamierzam wpychać w siebie jedzenia, bo tak trzeba. Pewnie w nocy jeszcze zgłodnieje (chodzę późno spać...), ale wtedy będę ratować się herbatką z kopru włoskiego, która ostatnio gości na mojej szafce nocnej codziennie. 
Wydaje się, że 1600-1700 kcal to nie tak dużo i ciężko zmieścić się w limicie, ale jeśli rozsądnie komponuje się posiłki, to czasem nawet ciężko dobić do tej wartości, mimo iż trafił się nawet Big Milk. Taka miska jak dzisiaj nie zdarza się codziennie, czasem jest nawet troszkę więcej, niż być powinno, ale też nie będę się z tego powodu karać. Dzisiaj zjadłam za mało warzyw, jedynie do tego mam jakieś zastrzeżenia ;) To by chyba było na tyle, jeśli chodzi o moje jedzonko. Jak macie jakieś pytania, wiecie co robić.



Pozdrawiam!





czwartek, 3 października 2013

Intermittent Fasting - sprawozdanie numer 2.

źródło




Pewnie zauważyliście, że ostatnimi czasy bardzo rzadko się udzielam, zarówno na blogu, jak i na fun page'u. Tak się złożyło, że znowu nie mam w domu dostępu do internetu, a nie lubię pisać postów z doskoku, więc musiałam się zebrać w sobie, żeby wystrugać tego, którego właśnie czytacie ;) Jako że nie mam zbyt wielu okazji, by zasiąść przy komputerze, wybór padł na kolejną relację z Intermittent Fasting, ponieważ wprowadziłam kilka zmian. Na pierwszy ogień poszło skrócenie okna żywieniowego - z 10 godzin zeszłam z dnia na dzień do 6 godzin. Od niecałych dwóch tygodni moje okno trwa od godziny 16:00 do 22:00. Strasznie się obawiałam, że mi to nie wyjdzie, ale muszę przyznać, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Moje obawy dotyczyły przede wszystkim tego, że nie dam rady trenować na czczo, zwłaszcza siłowo. Owszem, pierwszy trening był... hmmm, dość specyficzny. Nie czułam się źle, ale odczuwałam pewien dyskomfort, byłam głodna i pierwsze dwie serie trochę kiepsko mi szły, ale potem się rozkręciłam. Każdy kolejny trening był coraz łatwiejszy, nie zauważyłam żadnych spadków siły, a wręcz targam więcej. Ponadto mam dużo energii, nie jestem ospała i generalnie wszystko jest w najlepszym porządku. 


Jeśli chodzi o uczucie głodu, to też nie ma tragedii, najgorsze były pierwsze dwa dni, bo ssanie było prawie nie do wytrzymania, ale trzeciego dnia wszystko minęło. Po prostu piję kawę ok. 12:00 i do 16:00 spokojnie daję radę. Piję wodę i zieloną herbatę. Zmieniłam także proporcje makroskładników, teraz B - 120g (2 g na kilogram masy ciała, waże trochę mniej niż 60 kg, ale zaogrąkliłam wartość), T - 40 g, W - 150-170 g, niestety nawet jakbym chciała, to bardzi ciężko mi zjeść aż 200 g węgli. Tłuszczu jest więcej, ponieważ jako kobieta nawet powinnam jeść go odrobinę więcej niż mężczyźni. Kalorie bez zmian, ale też nie do końca się wyrabiam, czasami jem trochę mniej, niż powinnam. Nie jest to zbyt duża różnica, więc na pewno mi to nie zaszkodzi. Nadal twardo trzymam się postanowienia, że nie jem śmieci, choć w teorii mogę. Zdarzają się cheat meale, ale są tak małe, że nie wyrządzą mi wielkiej szkody i zazwyczaj i tak mieszczą się w moim zapotrzebowaniu dobowym. Ograniczyłam owoce na dwa tygodnie, prawie całkowicie, pomijając kilka jabłek i dwa banany przez 10 dni udaje mi się dotrzymać postanowienia. Trening nadal wygląda, tak jak wcześniej - siłowy dzielony oraz cardio, 5-6 dni w tygodniu. 

Na koniec to, czego pewnie wszyscy są ciekawi, czyli jakie są efekty tych wszystkich zabiegów? Szczerze mówiąc, jeszcze trochę za wcześnie, by o tym mówić, wydaje mi się, że dopiero po miesiącu będę mogła się w tej kwestii wypowiedzieć. 

Podsumowując - bycie na IF jest łatwiejsze, niż mi się wydawało i trochę żałuję, że tak późno się za to zabrałam. Ale, ale... Do lata jeszcze dużo czasu, który zaczynam wykorzystywać już teraz :D

Pozdrawiam!

środa, 25 września 2013

Zumba.... Czyżby?



Już kiedyś używałam tego obrazka, ale w trochę innym kontekście niż dzisiaj. Otóż wczoraj pierwszy raz w życiu byłam na 'babskim sporcie' - w ośrodku kultury w mojej uroczej wiosce odbywają się od niedawna zajęcia (treningi?) zumby. Koszt nie jest duży, więc postanowiłam pójść i zobaczyć, jak to jest. Zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać i muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczona :D Wiadomo, że nie zamierzam teraz poprzestać tylko i wyłącznie na zumbie, ale przez brzydką pogodę i ciągle padający deszcz nie zawsze mam okazję i chotę, by iść pobiegać. Na dworze jest mokro i ponuro, co zdecydowanie nie zachęca do aktywności na świeżym powietrzu. 

Kiedyś miałam okazję brać udział w zajęciach aerobiku, poszłam zaledwie dwa razy, ponieważ nie podobała mi się specyfika zajęć, poza tym byłam wtedy skrajnie niesprawna fizycznie i gruba, więc po trzech przysiadach chciało mi się płakać. Obawiałam się, że zumba też może mi się nie spodobać, z tego pierwszego powodu tym razem ;) Moim zdaniem jest to bardzo fajne urozmaicenie normalnych treningów - mam tu na myśli treningi normalne dla mnie, czyli siłowe. Można odpocząć psychicznie, wyżyć się i pokręcić tyłkiem w rytm całkiem fajnej - przynajmniej na mojej zumbie- muzyki. Podobno nie każdy ma to szczęście, bo na przykład moja kuzynka tańcowała do "Ona tańczy dla mnie".... Oprócz tego strasznie spodobało mi się, to że wykorzystywane są kroki z tańców latynoamerykańskich ( o ile się nie mylę?). Były momenty, że nawet się zmęczyłam, przy szybszej muzyce. Poza tym można wyćwiczyć poczucie rytmu, koordynację oraz nabrać lekkości ruchów i gracji, a przecież każda z nas chce mieć te kocie ruchy, prawda? :D

Podsumowując, w przyszły wtorek idę znowu, ale tym razem biorę ręcznik i więcej wody ;)
Która z Was chodzi na zumbę? Jakie macie wrażenia?

Pozdrawiam!

czwartek, 19 września 2013

Nowa zabawka - pas kulturystyczny.

Mój zbiór sportowych zabawek wzbogacił się wczoraj o pas kulturystyczny. Po ostatniej kontuzji trochę bałam się ćwiczyć plecy, żeby przypadkiem znowu się nie zepsuć. Z takim pasem to ryzyko jest znacznie mniejsze. Ja co prawda nie dźwigam jakichś potwornych ciężarów i nie biorę 200 kg w martwym ciągu, ale nie o to chodzi. Mi zależy na tym, żeby lędźwiowy odcinek kręgosłupa podczas ćwiczeń był jak najbardziej 'usztywniony' i stabilny, bo wolę unikać teraz niepotrzebnych ruchów, zwłaszcza z obciążeniem. Po dzisiejszym treningu pleców mogę powiedzieć, że pas zdał egzamin, jak na razie nic mnie nie boli. Jest trochę niewygodny, bo trzeba go dość ciasno zapiąć, ale da się wytrzymać :) Tak wygląda mój pas: 


Ktoś z Was używa? Ja czaję się jeszcze na paski treningowe oraz poręcze do pompek. Jedno i drugie miałam okazję wypróbować i to naprawdę przydatne rzeczy. Mam nadzieję, że dość szybko uda mi się nabyć moje must have, bo ma kilka pomysłów na nowe treningi z ich użyciem :)


Pozdrawiam!






środa, 11 września 2013

Uzależnienie od ćwiczeń?

Jak wiecie, można się uzależnić od różnych substancji - od czekolady, kawy, słodyczy (alkohol, papierosy i inne używki to oczywista sprawa....), ale również od czynności, takich jak granie w gry komputerowe oraz... ćwiczenia fizyczne. Dlaczego poruszam ten temat? Otóż, jeśli śledzicie mojego bloga wiecie, że zarobiłam kontuzję lędźwiowego odcinka kręgosłupa, teraz już jest ok, ale nadal nie powinnam ćwiczyć. Abstynencja trwa u mnie już około dziesięciu dni, strasznie mi to nie pasuje, bo zazwyczaj ćwiczę 5-6 dni w tygodniu, a teraz tyyyyle czasu się opierniczam... Szczerze mówiąc prawie spędza mi to sen z powiek, bo mam wrażenie, że od razu zacznę tyć albo zrobię się sflaczała. Dzisiaj pomyślałam, że nie powinno tak być i przyszło mi do głowy, że istnieje coś takiego jak uzależnienie od ćwiczenia. Zagadnienie to zainteresowało mnie na tyle, że postanowiłam na ten temat poczytać. Znalazłam kilka wzmianek, na przykład na Wirtualnej Polsce, ale było to coś w rodzaju krótkiej notatki, nie popartej żadnymi badaniami. Natknęłam się także na rozdział książki 'Psychiatria polska' ściśle dotyczący uzależnienia od ćwiczeń fizycznych oraz objawów temu towarzyszących.

Z uzależnieniem od sportu mamy do czynienia wtedy, gdy dana osoba ćwiczy regularnie niezależnie od okoliczności. Nie ma znaczenia, czy doznała kontuzji czy jest chora, trening musi się odbyć i tyle. Aktywność fizyczna zaczyna dominować w życiu takiej osoby, wpływa na pogorszenie kotaktów z ludźmi oraz inne dziedziny życia. Takie zjawisko jest też nazywane ćwiczeniem kompulsywnym lub przymusowym. Autorka publikacji przytacza przykład eksperymentu, w którum wzięła udział grupa studentów ćwicząca 3-4 razy w tygodniu. Po miesiącu przerwy w treningach zaobserwowano u nich pogorszenie nastroju, pogorszenie jakości snu oraz nerwowość, co zostało zinterpretowane jako objawy odstawienia (tak wiem, strasznie to brzmi...).

Ciekawostką jest to, że uzależnienie od ćwiczeń częściej jest rozpoznawane wśród osób uprawiających dyscypliny tlenowe. Dowiedziałam się również, że rozróżniamy dwa rodzaje uzależenienia. Pierwotne występuje wtedy, kiedy ćwiczenie stanowi najważniejszy cel. Wtórne natomiast, gdy ćwiczenie jest środkiem do osiągnięcia mnieszej masy ciała. 


Jeśli chodzi o sam mechanizm powstawania takiego uzależnienia, jest on taki sam, jak w przypadku innych nałogów. Najpierw wystarcza nam krótki trening, potem coraz bardziej zwiększamy jego objętość, bo nasza tolerancja wzrasta, a gdy musimy zaprzestać treningu, z przyczyn na przykład zdrowotnych, pojawia się depresja, drażliwość oraz inne objawy towarzyszące abstynencji. Teraz pewnie zadajecie sobie pytanie, jak to może być szkodliwe? Przecież idea sportu właśnie na tym polega, żeby stale podwyższać sobie poprzeczkę, stawiać nowe cele i robić coraz więcej. Nie ma w tym nic złego, ale tylko wtedy, jeśli podczas osiągania celu nie działamy na swoją szkodę. To właśnie odróżnia zdrowe podejście od uzależnienia, które jest świadomym wyrządzaniem sobie krzywdy. Ja bardzo często mam problem z określniem, czy powinnam sobie dać spokój, bo coś mnie boli czy może mam być twarda, nie 'miętka', wziąć się w garść i zrobić ten trening. Wydaje mi się, że w tym wypadku czasem lepiej zrobić mniej, bo jeden odpuszczony trening niczego nie zmieni. Tak samo jak po jednym odbytym treningu nie schudniemy; potrzebna jest ciągłość, więc dopiero po dłuższym czasie coś by się zmieniło.


Podczas treningu nie tylko poprawia się nasza sylwetka i ogólna kondycja organizmu. Wydzielają się również endorfiny, dzięki którym poprawia się humor i samopoczucie, więc jest to zaburzenie w sferze psychicznej, ponieważ uzależaniamy się od tego wspaniałego uczucia, które towarzyszy nam po treningu. Przez to, że ciagle chcemy odczuwać ten błogi stan, możemy się zagalopować i stracić zdrową ocenę sytuacji. Mnie te objawy nie dotyczą, nie mam też problemów z relacjami z ludźmi, ale zbyt poważnie do tego podchodzę i jest to dla mnie sygnał, że muszę trochę wyluzować, bo moje życie od tego nie zależy. 
Nie chcę się czepiać, ale wiecie co pierwsze przyszło mi na myśl po przeczytaniu tej publikacji? Ewa Chodakowska i jej armia "Endorfinek". Jestem ciekawa, czy za każdym razem, kiedy pisze na swoim fanpejdżu, że spała trzy godziny, ale to nie zaszkodzi by o 2:00 nocy zrobić skalpel, bo jej życie będzie niepełne, to jest to zgodne z prawdą? Bo jeśli tak, to ewidentnie coś jest nie tak. Jako trenerka całej Polski powinna dawać dobry przykład, a dla każdego kto uprawia sport jest jasne, że odpowiednia ilość snu i czasu na regenerację to rzecz święta. 

Pamiętacie Geri Halliwell? Ona też miała z tym problem, spędzała kilka godzin dziennie w siłowni i nie reagowała na to, że jej ciało się buntuje, aż w końcu nabawiła się zaburzeń odżywiania i stała się sportową maniaczką. Madonna też się nie oszczędza. W ogóle wśród gwiazd chyba mało jest takich, którzy nie przejmują się swoim wyglądem, chyba każdy ma swojego osobistego trenera i dietetyka. Jak tu nie zwariować?



Wszystkim zainteresowanym polecam przeczytanie tego, bo można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy.

Co Wy na to? Może kogoś z Was to dotyczy? Chętnie poznam Wasze zdanie na ten dość kontrowersyjny temat.

Pozdrawiam!



źródło



poniedziałek, 9 września 2013

Intermittent Fasting - moje wrażenia.

Powiem od razu, że przeklinam IF. Wpakowałam się w liczenie na własne życzenie i teraz muszę to pociągnąć, żeby być chociaz trochę konsekwentna. Jeśli chcecie przestrzegać diety, to bardzo rzadko 'zjecie co chcecie', bo na przykład jak macie ochotę na barszcz czerwony, który zrobiła Wasza mama, to na ochocie się kończy. Dlaczego? Otóż, nie jesteście w stanie policzyć makroskładników. Moim zdaniem motto IF powinno brzmieć JEDZ TO, CO MOŻESZ POLICZYĆ. Niestety muszę unikać wielu rzeczy, które wcześniej jadłam właśnie ze względu na to, że są niepoliczalne. Ostatnio zrobiłam leczo, każdy składnik dokładnie zważyłam, policzyłam makro. A potem sobie pomyślałam, że przecież nie jestem w stanie policzyć, ile gramów kurczaka trafiło się w mojej porcji, a chodzi o liczenie co do grama, ręce mi opadły...

Wróciłam do korzeni, czyli diety koksa. Ryż, kurczak, omlety z białek i tuńczyk będą mi się śnić w nocy. Chyba nietrudno się domyślić, że nie tryskam entuzjazmem. Chwilowo nie mogę ćwiczyć, z powodu kontuzji pleców, o której pisałam na fanpejdżu. Jest coraz lepiej, ale wolę nie ryzykować, żeby znowu nie nabawić się jakiejś buby. Chociaż powiem szczerze, że zaczynam dostawać świra i najchętniej już wzięłabym hantle i pomachała. 

Na dowód mojej frustracji dodaję zdjęcie. Zwróćcie uwagę, że to są w sumie trzy posiłki, na razie zjadłam dwa, a tam już tyyyyyle tłuszczu. Jeśli mam się sugerować moim zapotrzebowaniem na redukcji, zostały mi 3 gramy tłuszczu, żeby nie przekroczyć limitu. Reszty makro na pewno nie przekroczę, białka pewnie będzie za mało... No ręce mi opadają... Jak żyć ja się pytam, jak żyć?!


Już zaczynam tęsknić za moim dawnym sposobem odżywiania, ale niestety nie działał tak, jakbym chciała. Teraz mam jasność, ile czego jem i mogę korygować na bieżąco swoje błędy. Póki co na wadze trochę mniej, ale pewnie dlatego, że jak zaczynałam, byłam przed okresem i czułam się wyjątkowo spuchnięta, więc też nie chcę się tym sugerować. Nietrudno zauważyć, że nie tryskam entuzjazmem. Trzymajcie za mnie kciuki!


Pozdrawiam!

piątek, 23 sierpnia 2013

Zmian ciąg dalszy.

Już od jakiegoś czasu o tym myślę. Zaczęło się chyba od przeczytania tego posta. Pomyślałam sobie, że w sumie to może być dobre, ale gdzieś tam zapaliła mi się czerwona lampka, bo przecież to GŁODÓWKA, a ja i reszta mojej drużyny głodówkom mówimy stanowcze NIE. Wstępnie przedyskutowałam sprawę z kilkoma osobami, które miały do tego raczej ambiwalentny stosunek, ewentualnie były trochę bardziej na nie. Jednak w mojej głowie powoli, acz konsekwentnie kiełkowała myśl, żeby może spróbować, ot tak dla hecy? Wtedy jeszcze nie wiedziałam dokładnie na czym TO polega, znałam tylko główne założenie, które samo w sobie zbyt wiele nie wnosi, bo wydaje się być zwyczajnym i tak bardzo krytykowanym 'niejedzeniem po 18:00'.  Tak więc sprawa na jakiś czas ucichła, a potem kraken został obudzony wraz z wielkiem boomem związanym z kanałem na youtube, który wszyscy znacie, mianowicie WarszawskiKoks, chyba mało kto nie kojarzy Owcy, Sakera i Pączka Endomorfika ;) Pewnie się już domyślacie, że mam na myśli system odżywiania zwany Intermittent Fasting czyli okresowy post. Ta dieta budzi bardzo wiele kontrowersji, ponieważ zaprzecza żelaznym zasadom zdrowego odżywiania. Ogólnie ostatnimi czasy spotykam się wieloma publikacjami mającymi na celu obalenie popularnych 'mitów' na temat odżywiania, które bombardują nas po wpisaniu odpowiedniego hasła w google. Weźmy najpopularniejszy, czyli jedzenie co 3 godziny, bo inaczej dopadnie nas ten straszny katabolizm i już nie uda się uratować mięśni. Na temat pokutującego przekonania o regularnym jedzeniu i mojej opinii na ten temat pisałam już tutaj. Mogłabym wymienić jeszcze pierdyliard takich mitów i tyle samo różnych badań, które udowadniają, że nie są one prawdziwe, ale nie o tym chciałam napisać.

Wróćmy do sedna czyli do IF. O co w tym wszystkim chodzi? Mówiąc w skrócie, w ciągu doby wyznaczamy sobie godziny, kiedy jemy i w tym czasie jemy tyle, by zmieścić się w naszym zapotrzebowaniu na kalorie i makroskładniki (nie trzeba wyznaczać sobie konkretnych pór posiłku, ale można to zrobić, wtedy łatwiej się zorganizować, na przykład po treningu najlepiej zjeść ten największy posiłek) oraz kiedy pościmy, czyli nie jemy NIC, a do picia wybieramy napoje, które nie mają kalorii. Niektórzy dopuszczają spożycie maksymalnie 25 kalorii podczas postu, możemy także pić kawę (bez mleka), która hamuje apetyt, wodę, herbatę, można używać słodzika. Okres jedzenia to tak zwane okno żywieniowe, może trwać osiem godzin, ale równie dobrze sześć lub nawet mniej (na forach spotkałam się z ludźmi, którzy jedzą tylko przez trzy godziny dziennie, chociaż osobiście chyba nie dałabym rady). Według założeń IF nieważne jest w jakich odstępach będziemy spożywać posiłki. Wszystko sprowadza się do kalorii i makroskładników - po wyliczeniu naszego zapotrzebowania kalorycznego, w zależności od porządanego efektu (masa, redukcja lub rekompozycja), musimy w czasie naszego okna żywieniowego zjeść zadaną liczbę kalorii, z uwzględnieniem makrosładników (tutaj niestety zaczyna się ważenie i liczenie, ale nie przez cały dzień, a przez kilka godzin...) Oznacza to, że ilość białka, tłuszczu i węglowodanów musi się zgadzać i nie ma zmiłuj. Powoli dochodzimy do tej wspaniałej idei, która brzmi "JEDZ CO CHCESZ, WYGLĄDAJ JAK CHCESZ". Brzmi super i wydawać by się mogło, że w sumie wcale nie trzeba się przejmować tym co jemy. Dlaczego więc ludzie, którzy to praktykują nie chudną, lecz tyją i borykają się z nadwagą? Dlatego, że jedząc, co chcą nie biorą pod uwagę właśnie wyżej wymienionych kryteriów. Jedzą za dużo, a już na pewno nie zawaracają sobie głowy makroskładnikami. Poza tym, spójrzmy prawdzie w oczy, jeśli ktoś ma dietę masową to na pewno nie ukręci całego zapotrzebowana na białko z pierogów, pizzy i słodyczy, więc wcale nie jest tak różowo. O Pepsi Max i innych aspartamowych historiach nawet nie wspominam, bo ja takich rzeczy nie tykam, pomimo braku kalorii.  

No dobrze, ale co z treningiem? Przecież nie powinno się trenować na czczo, bo palimy nasze mięśnie i generalnie nie jest to zdrowe. Tak naprawdę wszystko zależy od człowieka, jedni nie wyobrażają sobie ćwiczenia na czczo, drudzy zaczynają dzień od treningu, nie od śniadania, jest to kwesita bardzo indywidualna. Są badania, które negują trening na czczo, są takie, które wręcz go pochwalają i zapewniają wspaniałe rezultaty. Dla każdego coś fajnego. Ja póki co robię trening po jedzeniu, ponieważ zazwyczaj ćwiczę w godzinach południowych czyli wtedy, kiedy wypada moje okno żywieniowe. 

Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, tak naprawdę to dopiero raczkuję, jeśli chodzi o ten system odżywiania i nadal mam mieszane uczucia, ale trochę poczytałam - oczywiście szukam tylko wiarygodnych źródeł - i na razie jestem na etapie sprawdzania, czy w moim przypadku to w ogóle ma sens. Jestem w trakcie drugiego tygodnia 'próbnego' IF, na razie to wszystko jest szyte grubymi nićmi, ponieważ nie dorobiłam się jeszcze wagi kuchennej, która bardzo sie przydaje, ale na większości produktów są już informacje na temat makroskładników i kalorii, więc można sobie jakoś poradzić. Jak nie jestem czegoś pewna, to staram się tego unikać. Zapotrzebowanie kaloryczne oraz ilość makrosładników obliczyłam za pomocą wzoru z tego filmiku:


Sposób jest łatwy i przede wszystkim, jak powiedział autor, skuteczny. Też używałam kalkulatorów BMR na różnych stronach internetowychi za każdym razem wychodził mi inny wynik. Z tego wzoru wynika, że jeśli chcę się redukować, powinnam spożywać 1630 kalorii, przy czym podział makroskładników wygląda następująco:
  • białko 30% - 122 g
  • węglowodany 50% - 203 g
  • tłuszcze 20% - 36 g
Może się wydawać, że to bardzo dużo węgli, ale wg moich źródeł da się na tym schudnąć, więc na razie testuję w miarę możliwości. Wcześniej chciałam przyjąć rozkład, w którym 40% to było białko, ale raczej ciężko byłoby mi zjeść prawie 170 g białka dziennie, jeśli przy obecnym układzie nie będe chudła, pomyślę nad zmianą proporcji, na razie nie jestem w stanie się wypowiedzieć, bo to dopiero dwa tygodnie, w dodatku nie dopięte na ostatni guzik. Bardziej skupiam się na ustaleniu swojego okna żywieniowego. Wiem, że jako kobieta mogę przyjąć proporcję 10 h jedzenia/14 h postu. Pierwszy tydzień właśnie tak wyglądał - o 11:30 jadłam pierwszy posiłek, ostatnin najpóźniej o 21:30. W drugim tygodniu zawęziłam okno żywieniowe do 9 h, lepiej powoli się przyzwyczajać. Docelowo planuję dojść na pewno do 8 h, a co potem, to zobaczymy. Wielkiej filozofii w tym nie ma, im bardziej sie staramy i przykładamy do liczenia i ważenia, tym lepsze efekty mamy. Ja nie planuję póki co startować w zawodach fitnessu sylwetkowego, więc nie liczę co do grama, jak się w końcu dorobię wagi (chętnie przygarnę wagę, jakby ktoś chciał się pozbyć ;), to może zacznę. Ogólnie da się wytrzymać i nie konam z głodu, tak jak mówiła Angela z bloga powerworkout, uczucie głodu przychodzi falami, więc nie odczuwamy go cały czas. Najlepiej znaleźć sobie jakieś zajęcie i się nie nudzić, nawet jak nie nie byłam na IF to żarłam z nudów, więc coś w tym jest. Dzięki temu jestem zmuszona dużo pić, więc nie muszę się martwić o odwodnienie. Jem nadal takie rzeczy, jak wcześniej, nie zajadam się fast foodem i śmieciami, bo nie mam ochoty. Tak samo nie mam ochoty na wypijanie 2 litrów Pepsi, wyznaję kult wody i to się pewnie nie zmieni ;) Tak to u mnie wygląda na chwilę obecną. Jeszcze wiele muszę się nauczyć, na szczęście mam dostęp do wielu informacji, nie tylko w języku polskim. Nie będę zagłębiać się w kwestie naukowe, sama wszystko przeczytałam, ale nie ma sensu pisać tego w poście, bo będzie go czytać dwa lata, i tak wyszedł strasznie długi. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, na dole znajdzie kilka linków.

Będę się starać informować Was o moich poczynaniach na IFie, tymczasem kończę i życzę wiele cierpliwości podczas próby przebrnięcia przez te wszystkie literki. 

To są strony, z których ja korzystałam,  i tak nie wklejałam wszystkiego, ale jeśli tylko chcecie, wystarczy zapytać wujka google i znajdziecie milion pięćset innych pomocnych stron.


Pozdrawiam!